Relacja
W sobotę 14-go września powróciła ekipa Głogówek – Syberia 2002. Podróż nasza trwała 40 dni, z czego 28 dni przebywaliśmy nad Bajkałem, a 12 dni spędziliśmy w podróży tam i z powrotem. Nasza wyprawa w pełni spełniła nasze oczekiwania, a nawet je przewyższyła. A było to tak:
W nocy z 04 na 05.08.2002 po czułych pożegnaniach z naszymi rodzinami sączymy ostatnie piwo w Pizzeri-Angelo (naszej bazie wypadowej). W chwilę później wsiadamy do samochodu Aleksandra, który zobowiązał się zawieść nas na granicę Polsko- Białoruską. Rano docieramy na dworzec PKP w Terespolu, na którym czekał na nas Kola i jego córka Olga – Białorusini, którzy mieli nam pomóc w przekroczeniu granicy i załatwieniu formalności celnych. Po przekroczeniu granicy w Brześciu okazuje się, że nasz pociąg do Moskwy odjeżdża dopiero w następny dzień. Postanawiamy, więc udać się do Hotelu, lecz Kola z Tamarą (jego żoną) i Olga zapraszają nas na nocleg do swojego domu.
Na drugi dzień zwiedzamy Brześć, w którym zaskakuje nas ilość milicji. Potem dowiadujemy się, że na Białorusi jest jeden milicjant na piętnastu obywateli. Późnym popołudniem jedziemy już w pociągu relacji Brześć – Moskwa. W Mińsku dosiada się do nas Dymitr – dyrektor domu kultury jadący na delegację do Moskwy. Dymitr był bardzo sympatycznym człowiekiem, obiecał nam pokazać Moskwę i drogę do polskiej ambasady. Wczesnym rankiem jesteśmy już w Moskwie, która robi na nas ogromne wrażenie, a w szczególności stuosiemdziesiecio metrowe schody ruchome do metra, Kreml, Pl. Czerwony no i oczywiście tow. Lenin.
Wieczorem po całodniowym zwiedzaniu stolicy siedzimy w kolei transsyberyjskiej. W wagonie jadą z nami Niemcy, Hiszpanie i Rosjanie. Pociąg jest super – bardzo czysto, klimatyzacja, prysznic i nawet pokój do gier komputerowych. Potem dowiadujemy się, że jedziemy najdroższym pociągiem w Rosji. W pierwszą noc w naszym przedziale organizujemy wieczorek zapoznawczy, po którym przez następne cztery dni nasz przedział pełnił rolę międzynarodowego klubu. W pociągu poznajemy także dwóch Pawłów z Warszawy, którzy spędzają z nami następne dwa tygodnie.
Po czterech dniach „integracji międzynarodowej” docieramy do Irkucka – stolicy południowo wschodniej Syberii. Miasto w 80% zabudowy drewnianej, zaskakuje nas zwałami śmieci walającymi się po ulicach. Przyczyną tego może być brak koszy, bo oprócz jednego przy dworcu kolejowym nie widzieliśmy żadnego. Polski ksiądz w katolickiej parafii daje nam parę cennych rad i błogosławieństwo na dalszą drogę. Dowiadujemy się również, że plan naszej podróży musi ulec pewnym korektom z powodu odwołania (2 lata temu) niektórych rejsów po Bajkale – nasze infor. były nieaktualne. Noc spędzamy w „egzotycznym” hotelu , na wszystkich ścianach widnieje tapeta z palmami i wyspami mórz południowych ( niezły kontrast Syberia – tropiki). Prysznic w naszym pokoju ma zatkany odpływ, więc po naszych kąpielach w łazience zalega kilku centymetrowa warstwa wody. Cieszymy się tylko, że nie ma karaluchów, w każdym bądź razie ich nie widzimy.
Chcemy dotrzeć na największą wyspę Bajkału Olchon. Wczesnym rankiem jedziemy, więc na dworzec autobusowy gdzie poznajemy wsiadających do marszrutki (bus-taksówka) Brunona i Anie – Polaków z Krakowa. Marszrutka zdolna pomieścić osiem osób zabiera dwanaście z bagażami. Jest bardzo ciasno, ale cieszymy się, że jedziemy. Po ok. 100 km kierowca (młody Buriat) zatrzymuje samochód twierdząc, że wjeżdżamy w okręg buriacki i musimy napić się wódki po to, aby obłaskawić duchy buriackie, co ma nam przynieść szczęście w dalszej podróży. Dopełniamy, więc wszelkich formalności jedynie Bruno i Ania odmawiają wzięcia udziału w obrządku, co miało znaczący wpływ na ich dalszą podróż. Wyspa Olchon urzeka nas swoim czarem. Łagodne wzniesienia o stepowym charakterze, skaliste zatoczki i święta skała Buriatów wysunięta w jezioro. Przyjechaliśmy przed chwilą, a już kochamy to miejsce. Namioty rozbijamy na obszernej plaży tak by być jak najbliżej Bajkału. To tu poznajemy smak pysznej wody z jeziora, zażywamy kąpieli o dziwo okazuje się, że woda ma ok. 20 stopni. Przez następne cztery dni zwiedzamy wyspę i poznajemy warunki życia miejscowej ludności. Dowiadujemy się np., że już od dwóch lat ludzie nie mają tu prądu.
W dalszym planie mamy zamiar dotrzeć do Świętego Nosa (największy półwysep jeziora). Negocjujemy, więc cenę wynajęcia kutra rybackiego, którym mamy przepłynąć na półwysep. Cena zaczyna się od 12 000 rubli w końcu po dwóch dniach negocjacji zatrzymuje się na 7 500 rubli. Dla nas to i tak za drogo szukamy, więc kogoś, kto by popłyną z nami. Przypadkowo na plaży spotykamy Bruna i Anię – godzą się, dzięki czemu koszty rejsu możemy podzielić przez siedem. Podczas rejsu jest bardzo wesoło, śpiewamy polskie i rosyjskie piosenki, łowimy ryby i raczymy się rosyjskim piwem. Żona kapitana częstuje nas herbatą i sucharami. Drugą połowę rejsu płyniemy nocą, jezioro staje się coraz bardziej niespokojne, musimy więc dobić do brzegu w Ust-Barguzin. Kapitan z żoną zostawiają nam cały dobytek i karzą przespać się w kajucie, sami ruszają gdzieś w głąb lądu. Ok. ósmej rano przed statkiem stoi kapitan z pożyczonym samochodem, którym za zupełne „friko” chce nas zawieść na Św. Nos korzystamy z okazji i ruszamy dalej.
W pierwszy dzień na półwyspie zamierzamy rozbić namioty i odpocząć. Ruszamy, więc w kierunku góry Markowa z zamiarem odnalezienia jakiegoś dogodnego miejsca na nocleg. Po ok. 800m morderczej walki z górą, meszkami i naszymi prawie trzydziestokilogramowymi plecakami wracamy nad brzeg jeziora. Następnego dnia już bez plecaków docieramy na szczyt góry Markowa – 1877m. Święty Nos zapamiętamy głównie dzięki meszką – małym krwiopijnym potworom wielkości główki od szpilki. Moskitiery, środki p/ owadom nie są dla nich żadną przeszkodą, aby napić się naszej krwi pozostawiając prawie na całym ciele setki bardzo swędzących bąbelków. Czas jechać dalej. Ruszamy, więc bardzo starym autobusem w kierunku miejscowości Ułan-Ude. Mamy do przejechania 400 km bez asfaltu w autobusie wypełnionym po brzegi ludźmi i bagażami. Po siedmiu godzinach „wygodnej” jazdy wysiadamy w Ułan-Ude stolicy Buriaci, miasta, w którym znajduje się największa na świecie głowa Lenina. Noc spędzamy w polskiej fundacji „Nadzieja”. Kolejny dzień przeznaczamy na zwiedzanie miasta i uzupełnienie zapasów żywności. Ruszamy dalej, chcemy zwiedzić Dacan Iwołgiński, czyli centrum buddyjskie Rosji. Klasztor jest w kształcie pagody urzeka kolorystyką i spokojem. Przy wyjściu z świątyni mnich buddyjski nalewa nam na dłoń jakiś płyn w kolorze moczu poczym karze trzema siorpnięciami go wypić, a pozostałą resztą przetrzeć głowę. Dziwny to zwyczaj, ale jeżeli ma to nam przynieść szczęście…Udaje się nam jeszcze zrobić kilka zdjęć i pokręcić młynkami modlitewnymi. Po pysznej kolacji sporządzonej przez Witka urządzamy wieczorek pożegnalny dla Pawłów, którzy w następny dzień wracają do Polski. Rano po błyskawicznym pożegnaniu (zaspaliśmy wszyscy) Pawły biegną na pociąg zapominając mnóstwo swoich rzeczy. Odzyskują je dopiero po naszym powrocie do kraju. Wyruszamy wynajętym samochodem do miejscowości Tanhoj, skąd chcemy ruszyć w góry. Plany krzyżuje nam jednak trzydniowa burza. Ograniczamy się, więc do zwiedzania okolicy i grze w karty podczas deszczu.
Po trzech dniach lenistwa trafiamy ponownie do Irkucka. Noc spędzamy na dworcu kolejowym , trochę szkoda nam pieniędzy na hotel. Na piętrze dworca znajduje się „sypialnia” dla podróżnych na sofach z materiału skóropodobnego można wygodnie odpocząć. Jest ciepło i sucho a przede wszystkim bezpiecznie. Porządku pilnuje pracownica kolei nie wpuści nikogo zanim nie zapłaci 4 ruble za godzinę. Polecam wszystkim jadącym do Irkucka nocleg na dworcu, można dobrze odpocząć i spotkać wielu ciekawych ludzi. Rano wsiadamy na wodolot do Listwianki, pada deszcz i jest dosyć zimno. Listwianka – mała miejscowość na brzegu Angary i Bajkału. Wysiadamy w porcie bardzo zziębnięci i głodni ruszamy, więc do portowej knajpy, aby zapełnić nasze kiszki. Meni jest imponujące – zupka chińska, snikersy, herbata i wódka. Kupujemy więc trzy batony herbatę i małą flaszkę wódki (na rozgrzanie). Po parogodzinnej biesiadzie międzyinnymi z przemiłą czeską parą powracająca z Kamczatki, do knajpy wchodzi dwóch Polaków z Poznania Ryszard i Paweł. Po krótkiej wspólnie ruszamy brzegiem jeziora. Następnie po morderczej walce z górą stromo opadającą do wody docieramy pod obserwatorium astronomiczne, gdzie rozbijamy obóz. Dobija również do nas dwóch innych Czechów „zachwianych”, ale sympatycznych. Wieczorem robimy wspólne ognisko i przy akompaniamęcie Ryśka gitary bardzo głośno śpiewamy polskie, czeskie i rosyjskie pieśni (dobrze, że tego nie słyszał Kuba Wojewódzki). Dwa dni później stoimy już w irkuckim porcie czekając na rejs kometą (olbrzymi wodolot) do Siewierobajkalska. Z głośników dowiadujemy się, że rejs będzie opóźniony z powodu gęstej mgły na Angarze. Żebyśmy się nie nudzili obsługa portu wynosi na zewnątrz wagę. Jakiś człowiek w wojskowym mundurze karze wszystkim zważyć bagaże i zapłacić za nadwagę. Wyciągamy, więc z plecaków te najcięższe rzeczy i przechodzimy pomiar bez dodatkowych opłat.
Na komecie poznajemy Beatę – Polkę podróżującą samotnie po Syberii i młode małżeństwo Rosjan. Minęło 12 godz – jesteśmy na północy. Jest zimno i pada mżawka za namową Beaty chcemy przenocować w hotelu, rzucamy jednak monetą (reszka – hotel, orzeł – namiot) wypada orzeł. Razem z Rosjanami poznanymi na komecie rozbijamy namioty w lesie za miastem. Saszka okazał się mistrzem rozpalania ogniska z mokrego drewna. Potem siedząc przy palącym się stosie urządzamy konkurs pieśni polegający na wspólnym śpiewaniu raz my raz oni. Zaśpiewaliśmy wszystko, co znamy począwszy od hymnu państwowego poprzez rockowe polskie utwory i na kolędach skończywszy. Wynik konkursu jest nieważny, chociaż uważam, że nagroda należy się nam. Ranek był zimny, ale przepiękny wschód słońca rozgrzał nasze dusze. Musimy już wracać na południe, dzisiejszy rejs komety jest już ostatni w tym sezonie.
Po przyjeździe do Irkucka żegnamy się z Beatą namawiając ją jednocześnie na przyjazd do Siuldanki, do której chcemy jeszcze dotrzeć. Noc spędzamy na dworcu kolejowym, na którym spotykamy Rafała z Warszawy poznanego parę dni wcześniej w tym samym miejscu. Dzień później lądujemy w Siuldance , miejscowości u podnóża gór Chamar-Daban. Siuldanka – mało atrakcyjna miejscowość z pięknym muzeum minerałów, w którym za 50 rubli można wygodnie się przespać. Muzeum jest prywatną własnością pana Żigałowa – człowieka, który własnymi rękoma zbudował kompleks muzealno -turystyczny. Polecam wszystkim zwiedzanie i odpoczynek przed lub po wyprawie w góry.
W następny dzień odwiedza nas Beata obiecując nam wieczorną ucztę w formie smażenia naleśników z serem. Największy problem sprawiło nam kupno białego sera, ale po dłuższych poszukiwaniach udaje się go kupić. Wieczorem smażymy tyle naleśników, że jemy je jeszcze przez następne parę dni. Rano Beata wraca do Irkucka, a my wyruszamy na podbój szczytu Czerskiego 2090 m. Przedzierając się przez gęsty las, przeprawiając się niezliczoną ilość razy przez rzeki i strumienie rozbijamy obóz w pięknym miejscu z widokiem na górskie szczyty. Po paru chwilach dołącza do nas Dymitr (emerytowany kierowca z Irkucka), który na starość stwierdził, że ciągnie go do lasu, więc mimo protestów żony spakował plecak i krąży teraz po górach i lasach Chamar-Daban. W nocy wpatrzeni w ognisko w skupieniu słuchaliśmy opowieści Dymitra o niedźwiedziach, wilkach i rosomakach. Przyznam się szczerze, że tej nocy spaliśmy jakoś czujniej. W następny dzień nie spiesząc się docieramy do stacji meteorologicznej umiejscowionej niedaleko szczytu. Pracownik stacji Saszka radzi nam zostawić plecaki i bez nich wejść na „Czerskiego”. Tak też robimy i w piekielnym upale ok. trzydziestu stopni docieramy na szczyt. Widok jest piękny , pod nami górskie jezioro w kształcie serca, na południu zarys Sajanów a z drugiej strony zamglony Bajkał. Opalając się odpoczywamy kilka godzin, poczym ruszamy spowrotem. Byliśmy jeszcze w górach dwa dni, czerpiąc energie z ciszy pięknych widoków.
Czas już wracać do domu. Na dworcu w Irkucku spotykamy Elę i Grześka, małżeństwo z Bytomia (poznaliśmy ich wcześniej przy Dacanie Iwołgińskim). Noc spędzamy wspólnie w dworcowej sypialni i dnia następnego o godz 17:00 wsiadamy do pociągu. Pociąg nie jest już taki elegancki, mamy wagon plackartnyj tzn. przedziały są, ale bez drzwi i bez tych wszystkich bajerów z podróży nad Bajkał. Przedział nasz dzieli z nami Ajuna – Buriatka jadąca do Moskwy. Ajuna jest młodą, inteligentną dziewczyną. Przez całą podróż opowiada nam o życiu, zwyczajach i wierzeniach swego ludu.
Po prawie czterech dniach jesteśmy już w Moskwie i okazuje się, że na przesiadkę mamy tylko 40 min a dworzec, z którego jedziemy do Polski jest na drugim końcu miasta. Dzięki pomocy młodych Rosjan poznanych w pociągu docieramy na czas. W Brześciu na Białorusi spędzamy jeszcze jedną noc u naszych znajomych. Ludzi tak dobrych i gościnnych, że zaczynamy ich traktować jak rodzinę. W nocy z piątku na sobotę jesteśmy w Głogówku. Na Syberii było super, ale jak mówi przysłowie „wszędzie dobrze, ale najlepiej w domu” Wyjazd do Rosji nauczył nas wiele, przede wszystkim ukazał nam ludzi, którym nie żyje się łatwo, a jednak pełnych nadziei i sił do walki z przeciwnościami losu. Stereotypowy obraz złego Rosjanina ukazywany przez nasze media jest fałszem. My mówimy o nich „ci Rosjanie”, a Oni o nas „bracia Słowianie”.
Kończąc chcielibyśmy jeszcze raz podziękować wszystkim sponsorom i ludziom, bez których nasz wyjazd nie doszedłby do skutku.